Groby Sióstr Elżbietanek na przyklasztornym cmentarzu w Kobylinie

Elżbietanki w Kobylinie (A.D. 1954-1959)

Elżbietanki w Kobylinie (A.D. 1954-1959) 375 500 Śląscy Franciszkanie

Lata stalinowskiego terroru naznaczyły polski Kościół wieloma bolesnymi doświadczeniami. Jednym z najmniej znanych epizodów tamtego czasu jest akcja „X-2”. W ramach tej akcji utworzono na terenie Polski 8 obozów internowania i przymusowej pracy dla wysiedlonych sióstr zakonnych z trzech województw: Wrocławskiego, Opolskiego i Katowickiego (Stalinogrodzkiego). Jednym z takich obozów, który stał się na kilka lat domem przymusowego pobytu sióstr Elżbietanek Szarych był klasztor w Kobylinie.

Akcja PRL-owskich służb bezpieczeństwa pod kryptonimem „X-2” była przeprowadzona na polecenie premiera Józefa Cyrankiewicza przez Urząd Bezpieczeństwa, Milicję Obywatelską, Wojewódzkie Rady Narodowe i tzw. Czynnik Społeczny dnia 3 sierpnia 1954 r. Akcja nie była spontaniczna lecz zaplanowana z dużym wyprzedzeniem i poprzedzona starannym przygotowaniem. Inicjatywa ta pochodziła nie tylko od władz partyjnych i państwowych, ale wysuwali ją także działacze PAX-u oraz ruchu „Księży Patriotów”. To właśnie propozycja jednego z liderów tej organizacji ks. Stanisława Hueta posłużyła władzom do nakreślenia wytycznych w tej sprawie.

Do ostatecznej realizacji planu przystąpiono latem 1954 r. W przypadku Elżbietanek akcja objęła 380 zakonnic z 85 klasztorów na terenie Śląska, co stanowiło 38% członkiń całego zakonu. Wizytatorka generalna tego zgromadzenia matka Jolenta Przybył została poinformowana o decyzji wysiedlenia już nieco wcześniej oficjalnym pismem Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej we Wrocławiu 31 lipca. W ślad za tym pismem doręczono jej analogiczne pismo Wikariusza Kapitulnego z Wrocławia ks. Kazimierza Lagosza, który w lakoniczny sposób poinformował o tym, że z dniem 3 sierpnia cofa zgodę na istnienie domów zakonnych zgromadzenia i na utrzymanie w nich kaplicy. Do pisma dołączono wykaz 85 domów objętych likwidacją.

Władze nie czekały bynajmniej na dobrowolne poddanie się sióstr tym decyzjom i we wczesnych godzinach rannych 3 sierpnia jednocześnie do wszystkich domów zgromadzenia wtargnęły służby bezpieczeństwa i zaczęły zmuszać siostry do ich opuszczenia. Już w nocy wszystkie domy zostały otoczone przez uzbrojonych funkcjonariuszy. Do każdego klasztoru przybyła najpierw kilkuosobowa komisja powiatowa, która miejscowej przełożonej wręczała pismo Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej i Kurii Arcybiskupiej Wrocławskiej, względnie Opolskiej, o przymusowym wysiedleniu. Następnie zażądano od sióstr okazania dowodów osobistych w których dokonywano adnotacji o wysiedleniu. Po zażądaniu wydania wszystkich kluczy od pomieszczeń klasztornych, nakazano natychmiastowe pakowanie rzeczy. Gdy siostry stawiały opór zaczęto je straszyć sankcjami i innymi groźbami. Powoływano się przy tym na władze kościelne, które miały zgodzić się na tę decyzję. Często, wobec protestujących sióstr, zachowanie funkcjonariuszy było bardzo brutalne. Zdarzało się, że starsze i schorowane siostry mdlały z przerażenia ale i tę okoliczność przewidziano podstawiając wcześniej pod każdy wysiedlany klasztor ambulans pogotowia ratunkowego. Liczono się prawdopodobnie także z możliwymi obrażeniami przy ewentualnym stawianiu fizycznego oporu przez wysiedlane siostry. Całej akcji towarzyszyła psychoza strachu. Siostry nie znały bowiem swojego dalszego losu. Pakowano się więc chaotycznie, w pośpiechu i w nieładzie. Tylko w niektórych wypadkach sporządzono inwentarz ruchomości zabranych i pozostawionych. Wiele rzeczy, takich jak zapasy żywności, zaprawy, ziemniaki i inne, trzeba było zostawić. Podobnie pozostawiono liczne narzędzia pracy, często cenną aparaturę medyczną, maszyny do szycia, wyposażenie szkół, przedszkoli czy sanatoriów i przychodni, które siostry prowadziły i wiele innych. Najświętszy Sakrament z kaplic klasztornych zabierali wezwani na miejsce miejscowi proboszczowie lub został spożyty przez same siostry przed wyjazdem. W niektórych wypadkach funkcjonariusze zdemolowali kaplicę domową. Zdarzało się, że milicjanci strzelali z broni palnej aby wywołać większy strach i przynaglić do pakowania rzeczy. Gdy zaś przed klasztorami zaczęli się gromadzić zaalarmowani ludzie świeccy, natychmiast zostawali brutalnie rozpędzeni. W niektórych przypadkach żądano od sióstr podpisania fałszywego oświadczenia, że dobrowolnie opuszczają placówkę zakonną.

Gdy zdołano spakować cały dobytek możliwy do zabrania zaczęto odwozić go na najbliższe stacje kolejowe, skąd miał być przetransportowany do miejsca przeznaczenia. Same siostry wywożono ciężarówkami nakrytymi plandeką w eskorcie uzbrojonych funkcjonariuszy. Żadnej z sióstr nie udzielono jednak informacji o docelowym miejscu ich wywózki. Opuszczone domy natychmiast zajmowali urzędnicy państwowi i przeznaczali na inne cele.

Pierwszym etapem podróży wysiedlonych sióstr okazały się obozy przejściowe. Pobyt w nich nie trwał długo i już 5 i 6 sierpnia zaczęto siostry wywozić do miejsc docelowych. Władze bardzo bały się reakcji społeczeństwa na tę operację, dlatego wszystko było owiane tajemnicą. Zostały w tym celu podstawione specjalne autobusy z napisem „wycieczka” lub „pielgrzymka”. Dla pewności sprowadzono jednak pojazdy i kierowców z warszawskiego PKS-u, również o niczym nie poinformowanych. Otrzymali oni jedynie służbowy nakaz z obowiązkiem zachowania tajemnicy. Okna autobusów w czasie całej podróży musiały być zamknięte i zasłonięte, także w czasie postojów, które miały miejsce jedynie w miejscach bezludnych. Autobusy zaś jechały jedynie bocznymi drogami, aby nie rzucać się nikomu w oczy. Sami kierowcy zresztą nie wiedzieli dokąd jadą. Cały czas akcją kierowały uzbrojone służby bezpieczeństwa.

Kościół i klasztor franciszkanów w Kobylinie

Kościół i klasztor franciszkanów w Kobylinie

Już wcześniej, przygotowując całą operację, władze szukały odpowiednich pomieszczeń, które mogłyby stać się obozami dla wysiedlonych sióstr. W tym celu specjalne komisje UB podjęły się typowania odpowiednich klasztorów poza Śląskiem, zdatnych do zasiedlenia. Jako jeden z nich wytypowano klasztor franciszkanów w Kobylinie. Dawny pobernardyński klasztor w Kobylinie, nabyty przez prowincję panewnicką w 1929 r. był jednym z większych obiektów jakie ta prowincja posiadała. Nie dziwi więc, iż wybrano między innymi także i to miejsce. Dotychczas, ze względu na liczne pomieszczenia, klasztor służył formacji młodych braci. Najczęściej umieszczano w nim na przemian kolegium serafickie i nowicjat, a w późniejszych czasach juniorat i postulat. Mimo tego, wielkość klasztoru pozwalała ponadto aby południowe jego skrzydło było dodatkowo udostępniane na cele publiczne. W okresie powojennym zostało wydzierżawione miejscowemu przedszkolu. Nie znamy jednak okoliczności i warunków na jakich uzgodniono jego powstanie. W zasadniczej części klasztoru od 1949 r. prowincja, decyzją prowincjała o. Antoniego Galikowskiego, umieściła nowicjat dla kandydatów zmierzających do kapłaństwa. Stan ten trwał do lipca 1954 r.

Skład klasztoru ustalony na kapitule prowincjalnej w 1953 r. odbytej w Panewnikach, który podaje Katalog Prowincji z 31 grudnia 1953 r. był następujący: O. Solan Ratajczyk (1909-1987), gwardian i wicemagister nowicjatu, o. Józef Zając (1905-1962), kustosz prowincji, wikary domu i magister nowicjat, o. Julian Lewandowicz (1912-1997), dyskret i lektor teologii, br. Wincenty Drapa (1874-1962), krawiec, br. Baltazar Figoluszka (1916-1987), kucharz, br. Marceli Tomczak (1913-1998), profes czasowy tercjarz, ogrodnik i zakrystian. Nowicjat odbywało aktualnie czterech nowicjuszy kleryków: br. Robert Kukla, br. Jacek (później zmienił imię na Antoni) Goehlmann, br. Walenty Nowak i br. Cyprian Matusiak. Krótko przed opisywanymi wydarzeniami klasztor opuściło dwóch braci: tercjarz, br. Wojciech Sporek, który odszedł 16 lipca 1954 r. oraz nowicjusz br. Atanazy Fanselow, który opuścił nowicjat dobrowolnie 1 czerwca 1954 r.

Klasztor kobyliński prowadził w tym czasie zwyczajne duszpasterstwo, typowe dla placówki zakonnej bez parafii. Sprawozdanie gwardiana sporządzone na kapitułę prowincjalną w 1953 r. wymienia stałe elementy posługi: codziennie jedna lub więcej mszy świętych, w niedziele i święta zawsze dwie, w okresie Wielkiego Postu głoszenie kazań pasyjnych, we wszystkie wtorki nabożeństwo ku czci św. Antoniego, nabożeństwa majowe i różańcowe w tradycyjnych miesiącach, w pierwsze czwartki miesiąca godzina święta, w pierwsze piątki miesiąca nabożeństwa do Serca Pana Jezusa, w niedziele i święta nieszpory uroczyste. Klasztor obchodził w ciągu roku trzy, gromadzące szczególnie tłumnie wiernych, odpusty: Pasterkę, Porcjunkulę, Niepokalane Poczęcie oraz dwa mniejsze: św. Antoniego i św. Franciszka. Sprawozdanie podaje nawet ilość udzielonych rocznie 36 tys. komunii św. Oprócz tego wspólnota konwentu była aktywnie zaangażowana w zewnętrzne prace duszpasterskie takie jak wyjazdy rekolekcyjne, głoszenie misji ludowych, kazań odpustowych, pasyjnych i okolicznościowych, zastępstwa okolicznych proboszczów czy posługa sakramentu spowiedzi w okresach natężonej pracy duszpasterskiej. Bracia zakonni wykonywali tradycyjne posługi w domu, na gospodarstwie, w ogrodzie jak i oddawali się tradycyjnej w tym regionie kweście. Rytm życia klasztornego dostosowany był do wymogów nowicjatu toteż pieczołowicie pielęgnowano wspólnotowe modlitwy i zwyczaje zakonne. Bracia nowicjusze byli objęci ponadto programem wykładów typowych dla tego okresu formacji.

Decyzję o eksmisji całego klasztoru niespodzianie zakomunikowano ustnie miejscowemu gwardianowi o. Solanowi 23 lipca 1954 r. Dokonała tego komisja wojewódzka, która przybyła do Kobylina na czele z referentem do spraw wyznań Leonardem Łącznym, któremu towarzyszyły jeszcze dwie osoby. W myśl tej decyzji cała wspólnota wraz z inwentarzem miała zostać przeniesiona do klasztoru w Miejskiej Górce. Nie poinformowano go jednak jaki jest cel tej eksmisji i co władze mają zamiar zrobić z klasztorem. O. Solan zażądał wobec tego okazania pisemnej decyzji odpowiednich władz, lecz jedynie obiecano takową przedstawić w terminie późniejszym. Ponieważ przez dłuższy czas tego dekretu nie dostarczono o. Solan złożył doniesienie do prokuratury powiatowej w Krotoszynie, a następnie wojewódzkiej w Poznaniu. Jak poinformował go jednak kierownik referatu do spraw wyznań w Poznaniu L. Łączny sprawa została wyjaśniona i nie będzie zmieniona. Dopiero po kilkukrotnym naleganiu o. Solana wręczono mu pisemną decyzję podpisaną przez przewodniczącego prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej Poznaniu Józefa Pieprzyka, datowaną na 28 lipca, o zawieszeniu dalszej działalności klasztoru w dotychczasowej siedzibie z klauzulą natychmiastowej wykonalności. Jako podstawę prawną decyzji wskazano art. 16 rozporządzenia prezydenta Rzeczypospolitej z 23 grudnia 1927 r. o granicach państwa.

Niemniej, już następnego dnia po ustnym przekazaniu tej decyzji, 24 lipca przybyła do klasztoru inna, bezimienna komisja, wraz z ekipą transportową, która samodzielnie rozpoczęła wywózkę mienia klasztornego. Tego samego dnia gwardian wysłał telegram do prowincjała o. Tytusa Semkło następującej treści: „W poniedziałek musimy klasztor opuścić i wyjechać do Goruszek. Kobylin klasztor.”

Trudno ustalić czy władze wcześniej zakomunikowały swoją decyzję prowincjałowi czy jedynie miejscowemu gwardianowi. Niewątpliwie prowincjał był o sprawie na bieżąco informowany przez gwardiana, gdyż w związku z nową sytuacją już 27 lipca wydał pilne rozporządzenie dotyczące nowicjatu. Na jego mocy klasztor w Miejskiej Górce ustanowiono nowym domem nowicjackim, miejscowy przełożony, dotychczasowy prezes, został mianowany gwardianem, magistrem miał zostać w dalszym ciągu o. Józef, a wicemagistrem, wikarym domu i delegatem do spraw związanych z opuszczeniem Kobylina o. Solan. Prowincjał określił też na nowo granice klauzury w Goruszkach stosownie do wymogów nowicjatu. Ponieważ prowincjał nie mógł w tym czasie przybyć osobiście, mianował kustosza prowincji o. Józefa Zająca swoim delegatem do załatwiania wszystkich spraw związanych z zaistniałą sytuacją.

Z zachowanych dokumentów wynika że wywózka dobytku klasztornego trwała kilka dni. Zachował się szczegółowy i dokładny inwentarz rzeczy ruchomych z którego dowiadujemy się, że zarówno kościół, klasztor, jak i gospodarstwo były bardzo dobrze i nowocześnie wyposażone. Większość szat liturgicznych, paramentów i utensyliów kościelnych zabrano do Goruszek. Pozostała jedynie niewielka ich ilość potrzebna do liturgii na miejscu. Posiadamy również dokładny spis wyposażenia klasztornego. Nie wiemy jednak czy wszystko zostało zabrane. Oprócz kompletnego umeblowania cel zakonnych klasztor posiadał wyposażoną kuchnię, refektarz, bibliotekę, salę wykładową dla nowicjatu, warsztat ślusarski, warsztat stolarski, krawcownię, chłodnię elektryczną, pralnię wyposażoną w nowoczesne jak na owe czasy urządzenia elektryczne, oraz pompy wodociągowe wraz z osprzętem. Inwentarz żywy na gospodarstwie stanowiły: 2 konie, 5 krów, 1 jałówka, 2 maciory, 10 świń i 40 kur. W ogrodzie było 40 inspektów. Wyposażenie gospodarstwa, oprócz rzeczy zdeponowanych na Gruszkach, takich jak cztery wozy, dwukołowa bryczka i liczne maszyny rolnicze, rozdzielono w następujący sposób. Do klasztoru w Osiecznej przewieziono 1 motor o mocy dziewięciu koni mechanicznych z pasem oraz śrutownik i wóz kwestarski. W gospodarstwie pana Bąkowskiego z Kobylina zdeponowano 1 wagę na 250 kg i parę drabin do żniw. Na plebanii w Kobylinie umieszczono powóz kryty. Nie wiemy dokładnie ile rzeczy pozostało na miejscu. Ostatecznie 28 lipca zakończono wywózkę wszystkich rzeczy. Tego też dnia około 17.00 dostarczono w końcu także oczekiwany dekret nakazujący eksmisję po czym wieczorem zakonnicy opuścili klasztor. Władze z pewną satysfakcją odnotowały, że odbyło się to bez większych sprzeciwów.

Nowicjusze, zgodnie z decyzją prowincjała, pozostali do końca nowicjatu w Miejskiej Górce gdzie niebawem 11 września 1954 r. złożyli pierwszą profesję na ręce prowincjała o. Tytusa. Inni członkowie konwentu otrzymali wkrótce inne obediencję od prowincjała. O. Józef został przeniesiony do Opola jako magister kleryków, o. Julian do Osiecznej. Nie wiadomo dokładnie dokąd zostali skierowani pozostali bracia.

Opatrzność jednak sprawiła, że klasztor nadal pozostał w rękach zakonu. W międzyczasie bowiem, gdy władze ujawniły cel eksmisji, okazało się, że na wyraźne polecenie władz państwowych w klasztorze miał pozostać sam gwardian o. Solan, któremu zlecono odtąd pełnienie funkcji kapelana internowanych sióstr i rektora kościoła. Propozycja ta wyszła od referenta wojewódzkiego do spraw wyznań. Nieznany jest żaden dokument w tej sprawie lecz zachowała się relacja samego o. Solana, który twierdzi, że przekazując mu tę informację powołano się na władze kurialne z Poznania, które miały się na to zgodzić. Abp poznański Walenty Dymek został w tej sprawie postawiony przed faktem dokonanym i sam poradził o. Solanowi aby zgodził się na tę decyzję. Po naradzie z kustoszem prowincji o. Józefem, delegowanym przez prowincjała do podejmowania wszelkich decyzji w tych sprawach oraz z kapłanami miejscowego dekanatu, o. Solan przystał na tę propozycję. Miał to być sposób na zachowanie klasztoru w Kobylinie, mimo eksmisji, w rękach zakonu i na ograniczone duszpasterstwo w kościele klasztornym i w okolicy. Pisze o tym sam o. gwardian w liście do prowincjała już z 4 sierpnia prosząc o pisemne potwierdzenie tej decyzji. Odtąd w katalogach prowincji funkcjonuje on jako gwardian, rektor kościoła albo kapelan. O. Solan domniemywał, że powodem nagłego złagodzenia warunków wysiedlenia był sprzeciw złożony w Warszawie oraz jego donos wniesiony do prokuratury, a także protesty miejscowej ludności, która obawiała się zamknięcia kościoła klasztornego z którym była bardzo związana. Niemniej, obecność kapelana w obozie przewidziały same władze pragnące wykazać, że dbają o siostry. Pozostawienie na miejscu jednego z ojców okazało się tylko najprostszym rozwiązaniem tej kwestii. O. Solan musiał wszelako zmienić swoje miejsce zamieszkania i przeniósł się do małej celi na parterze klasztoru tuż przy furcie.

Z pomieszczeń klasztornych usunięto w między czasie także przedszkole i przeniesiono do innego budynku na terenie miasta Z polecenia władz natychmiast przybyła do klasztoru ekipa remontowa i własnym sumptem dokonała drobnych napraw i remontów. Między innymi pomalowano niektóre pomieszczenia, naprawiono instalację elektryczną i wykonano pewne roboty kanalizacyjne.

Niebawem bo już 5 sierpnia o 18.00 do Kobylina przyjechało pierwszych 90 sióstr, a w ślad za nimi do późnych godzin nocnych dowożono pozostałe. Siostry zostały powitane w klasztorze kobylińskim przez reprezentację księży „postępowych” i przez przedstawicieli PAX-u oraz specjalną delegację Ligi Kobiet zorganizowaną przez Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Siostry dopiero wówczas dowiedziały się gdzie się znajdują i jak nazywa się miejscowość do której zostały przywiezione. Witający zapewniali, że w nowym miejscu będą się czuły bardzo dobrze. Poniekąd było to pozytywnym zaskoczeniem dla zakonnic bo wcześniej nie informowane o niczym już były przygotowane na więzienie, a nawet na śmierć. Liczyły się także i z tym, że zostaną wywiezione do łagrów sowieckich. Teraz zaś szczególnie ucieszyły się z tego, że pozostaną razem i że zamieszkają przy kościele oraz, że będą miały kapelana i możliwość prowadzenia życia zakonnego. Miejscowe władze, chcąc wywrzeć pozytywne wrażenie na przybyłych, przygotowały im posiłek powitalny. Miejsce to niemniej okazało się dla sióstr nie klasztorem lecz obozem internowania i przymusowej pracy. Z zewnętrznymi oznakami życzliwości dziwnie kontrastowały nadzwyczajne środki bezpieczeństwa przedsięwzięte w Kobylinie. Całe przybycie i powitanie sióstr odbywało się bowiem w niezwykle dramatycznej scenerii gdyż w tych dniach klasztor kobyliński został otoczony wozami pancernymi Milicji Obywatelskiej, co jednoznacznie obnażało siłowy i milicyjny przebieg akcji, wskazywało na charakter obozowy tego miejsca i samo przez się potęgowało atmosferę strachu i niepewności.

Całej akcji towarzyszył wielki chaos organizacyjny. Do obozu w Kobylinie przez pomyłkę skierowano początkowo znacznie większą liczbę osób niż klasztor mógł pomieścić. Miejsce było przygotowane dla 148 osób, natomiast przywieziono 179 sióstr. Dopiero gdy zorientowano się o całej sytuacji zaczęto szukać innych miejsc. Niemniej przez cały miesiąc wiele sióstr z braku łóżek spało na korytarzach na zaimprowizowanych tobołkach. Dopiero 4 września 31 sióstr przeniesiono do podobnego obozu w Dębowej Łące. Na stałe pozostało więc 148 Elżbietanek. Wraz z zakonnicami przyjechały też 4 starsze kobiety świeckie, mieszkające w ich klasztorach jako rezydentki. Nie wiemy co się z nimi stało lecz prawdopodobnie już w pierwszych dniach zostały odesłane.

W międzyczasie przybył także transport kolejowy z rzeczami ze zlikwidowanych klasztorów Elżbietanek. W całym rozgardiaszu pomylono jednak kilka wagonów i dopiero po kilku dniach dotarły wszystkie właściwe. Miejscową ludność zgoniono na stację kolejową do rozładowania całego ładunku. Przybyło bowiem w sumie 98 wagonów. Wiele tych rzeczy na skutek pospiesznego i chaotycznego ładowania zniszczyło się. Wiele innych rzeczy w międzyczasie rozkradziono. W tych zaś rzeczach, które przybyły, panował ogromny bałagan gdyż pakowano je w pośpiechu, a następnie ładowano do wagonów w nieładzie i bez dbałości i wreszcie w samym Kobylinie, z braku miejsca, składowano je na placu przed gospodarstwem nie zważając na zabezpieczenie przed deszczem: zarówno meble, pościel, żywność i inne. Pośród tego znajdował się także żywy inwentarz jak świnie, kury, indyki, itd… Wiele tych rzeczy na skutek takiego transportu i składowania uległo zniszczeniu. Inne niebawem musiały zostać sprzedane miejscowej ludności za bezcen. Wśród nich były stare i wartościowe meble, pianina, fortepiany, zegary, obrazy i inne cenne antyki. Szybko też w Kobylinie i okolicy rozwinął się pokątny handel tymi rzeczami. Nie zachował się żaden ślad świadczący o tym, że sporządzono na miejscu jakikolwiek inwentarz przywiezionych rzeczy i skonfrontowano go z inwentarzami klasztorów wysiedlonych.

Pierwszą rzeczą do której przystąpili administratorzy obozu była ankietyzacja sióstr. Przeprowadzili ją funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa i księża „patrioci”. Oprócz danych personalnych pytano o przynależność narodową, pochodzenie społeczne, znajomość języka polskiego i niemieckiego, wykształcenie, zawód wykonywany, stan zdrowia itp… Wbrew oczekiwaniom władz ankieta nie potwierdziła wysuwanych hipotez o całkowitej niemieckości żeńskich wspólnot zakonnych na ziemiach zachodnich. Sama ankieta służyła też bardziej rozpoznaniu pod względem przydatności poszczególnych sióstr do wykorzystania ich przy agenturalnym rozpracowaniu. Z ankiety wynikało, że są wśród nich 52 Ślązaczki, 53 Niemki i 43 Polki.

Przybycie tak dużej ilości sióstr do Kobylina nie mogło ujść uwagi miejscowych mieszkańców. Podjęto zatem także wśród nich intensywną akcję propagandową rozpowiadając, że tu mieszkają szpiedzy, rewizjoniści niemieccy i wrogowie państwa polskiego. Ludność wszelako bardzo szybko zorientowała się jakiego rodzaju są to wrogowie. Niemniej siostry miały pozostać odizolowane od reszty społeczeństwa, a klasztor miał pozostać zamkniętym kompleksem.

Główną funkcję w obozie od pierwszych dni sprawowała administratorka z ramienia Urzędu Bezpieczeństwa tzw. Komisarz, Franciszka Dworniczak, która miała do pomocy pracowników administracyjnych, którym siostry podlegały bezpośrednio. Posiadali oni szerokie uprawnienia jak np. wchodzenia do wszystkich pomieszczeń, włącznie z klauzurą. W ich posiadaniu były też klucze. Siostry pozostawały pod ścisłą kontrolą i obserwacją oraz były inwigilowane przez uzbrojonych funkcjonariuszy UB. Pod pretekstem sprawdzania porządku wchodzono do łazienek i sypialni, nagminnie podsłuchiwano rozmowy i na każdym kroku okazywano brak szacunku. Korespondencja prywatna była zabroniona, a ta nieliczna legalna zawsze była ściśle kontrolowana. Ostry regulamin obozu był surowo egzekwowany. Co miesiąc funkcjonariusze przeprowadzali rozmowy i tzw. akcję werbunkową namawiając, zwłaszcza młodsze siostry, do wystąpienia z zakonu i oferując im przy tym dobre warunki bytowe. To samo obiecywano pozostałym za cenę współpracy. Czasem towarzyszyły temu groźby typu: „Jeszcze się wam odechce klasztoru”. Wmawiano też konsekwentnie siostrom, że znalazły się tu na życzenie Episkopatu. Osoba administratorki Dworniczak budziła wśród sióstr szczególny sprzeciw, gdyż zbyt jaskrawo ingerowała w ich życie, stwarzała warunki obozowe i wręcz wulgarnie odnosiła się do nich. Właśnie takie traktowanie i zwracanie się prymitywnymi zwrotami w rodzaju „k… cholerne” spowodowało, że siostry ostro wystąpiły o jej usunięcie. Dla samych władz wkrótce okazało się to także niezbędne gdyż jej osoba swoją postawą i prymitywną powierzchownością uniemożliwiała pozyskiwanie poszczególnych sióstr w celach agenturalnych i ostatecznie zmuszono ją do opuszczenia obozu. Nie zaniechano jednak wysiłków w celu pozyskania agentury, choć efekty tych działań były mizerne. Jedynie dwie siostry o pseudonimach „Ewa” i „R” pozyskano jako kontakt poufny, a trzy inne o pseudonimach „Marta”, „Wera” i „M” jako kandydatki na werbunek.

Podobnym zabiegom był poddawany sam kapelan obozu o. Solan, który jednak nie podpisał żadnego zobowiązania o współpracy i choć pracownik UB systematycznie się z nim spotykał, to jednak skarżył się swoim zwierzchnikom, że ten nie chce pisać doniesień. Niemniej również jego określano jako kontakt poufny i wytrwale starano się nakłonić go do zmiany nastawienia i do współpracy. Jego rozpracowaniem zajmował się podporucznik Czesław Nowak. W podobny sposób rozpracowywano też proboszcza parafii kobylińskiej.

Wszystkie działania operacyjne prowadzili z ramienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego oficer śledczy podporucznik Edward Surginiewicz i Irena Lewicka, z ramienia Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego podporucznik Czesław Nowacki i przedstawiciel Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego porucznik Czesław Jaroszewicz.

W wyniku działań operacyjnych pozyskano do współpracy ślusarza z Kobylina o pseudonimie ”E”, który jako zatrudniony na stałe gospodarz domu miał codzienny kontakt z siostrami i swobodnie poruszał się po klasztorze, a także kierownika Wydziału Handlu Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Kobylinie, który mając bezpośredni kontakt z ekonomką obozu był dla władz cennym informatorem.

Oprócz obozowego rygoru nie zaniedbano też prowadzenia typowej indoktrynacji. Siostry wszelako okazały się wyjątkowo odporne na wszelką propagandę i postawiły jej stanowczy opór. Znamienne było wydarzenie z czasu gdy siostry już oswoiły się nieco z sytuacją, a na salę produkcyjną przyszedł oficer polityczny aby wygłosić swoją prelekcję i nakazano wstrzymać na ten czas pracę i wyłączyć maszyny. Po kilku zdaniach prelegenta siostry ostentacyjne włączyły hałaśliwe maszyny do szycia i podjęły normalną pracę zmuszając tym samym UB-owca do rezygnacji.

Innym problemem osadzonych sióstr były częste i natarczywe odwiedziny księży „patriotów”, którzy jako swoistą resocjalizację w arogancki sposób próbowali wygłaszać siostrom wykłady o wyższości ustroju komunistycznego i o trosce partii o Polskę i jej obywateli. W klasztorze zainstalowano w końcu radiowęzeł w celu łatwego wygłaszania komunikatów i różnych prelekcji. Systematycznie też dostarczano prasę o nastawieniu ideologicznym, zwłaszcza wydawaną przez stowarzyszenie PAX oraz inną literaturę, przeważnie radziecką.

Osadzonym nie wolno było samodzielnie opuszczać budynków, bramy były zamknięte na klucz, a przy furcie zatrudniony został stróż. Na wszelkie wyjścia, np. do lekarza potrzebna była specjalna przepustka. Miejscowa ludność otrzymała też zakaz odwiedzania internowanych. W przypadkach innych odwiedzin prowadzono ścisłą ewidencję osób odwiedzających. Często te odwiedziny mogły trwać najwyżej do 15 minut, a w prywatnych rozmowach towarzyszył funkcjonariusz.

Warunki bytowe w obozie okazały się bardzo trudne gdyż umieszczono tu zbyt dużą liczbę osób jak na możliwości kwaterunkowe tego klasztoru. Siostry dostały do dyspozycji 51 małych pokoi, kuchnię i dwie łazienki. Pokoje na drugim piętrze były nieogrzewane natomiast na parterze zawilgocone. Największym problemem był jednak brak sanitariatów dla tak dużej liczby osób. Zważywszy, że w grupie były też siostry starsze i chore, szybko zaczęły one podupadać na zdrowiu. Blisko połowa z nich przekroczyła już 60 rok życia. Do lekarza mogły iść tylko w towarzystwie administratora, ale ubezpieczone zdrowotnie były tylko siostry pracujące. Pozostałe były zmuszone leczyć się na koszt własny. Niebawem dała o sobie znać gruźlica. Siedem sióstr przypłaciło ten stan swoim życiem. W obozie kobylińskim zmarły: s. Roberta Klinkert († 25.11.1956), s. Bonosa Lazar († 7.04.1956), s. Gloriosa Behr († 7.06.1956), s. Acutina Wiesner († 30.07.1956), s. Spridiona Landowska († 28.12.1956) s. Filonia Pietsch († 20.10.1957) i s. Cecylia Kauber († 10.04.1958). Wszystkie zostały pochowane na cmentarzu klasztornym w Kobylinie. Kilka sióstr nie rokowało powrotu do zdrowia i z czasem odesłano je do domów rodzinnych. Nie znamy jednak ich imion i daty wyjazdu.

Przez pierwszy miesiąc pobytu utrzymaniem całego obozu zajmowali się funkcjonariusze państwowi lecz od września cały ten ciężar miały wziąć na siebie same siostry zarabiając na swoje utrzymanie. Już w pierwszych dniach dokonano powołania Rady Gospodarczej obozu, która miała być organem spełniającym funkcje samorządów obozowych na usługach władz. W przypadku Kobylina władze te jednak nie dopilnowały przebiegu samych wyborów i siostry wybrały Radę zgodnie z własną wolą. Władze partyjne skrytykowały za to niedopatrzenie administratora obozu, że w Kobylinie wyborów dokonano pochopnie i jedynie przy udziale delegata PAX-u oraz bez koniecznej konsultacji z funkcjonariuszami UB i wobec tego nie da się już tak dobrze infiltrować całego obozu. Przewodniczącą rady została s. Limberta Knopińska, a radnymi s. Filomena Latanowicz, s. Teresita Nowicka i s. Walentyna Rudzik. Rada ta tym bardziej wymknęła się spod kontroli gdyż niebawem wizytatorka generalna Elżbietanek s. Jolenta Przybył zamianowała siostrę Limbertę Knopińską jako miejscową przełożoną. Wyznaczyła też specjalną łączniczkę w osobie s. Immakulaty Kaczmarek, która poprzez częste odwiedziny umożliwiła stały kontakt internowanych sióstr ze zgromadzeniem. W ten sposób życie wewnętrzne wspólnoty sióstr wymknęło się zupełnie spod kontroli władz. Sama zaś rada kobylińska z biegiem czasu okazała się bardzo aktywna i odważna. Zaczęła nawet samodzielnie składać donosy do prokuratury wojewódzkiej w Poznaniu i prokuratury generalnej w Warszawie i zdecydowanie występować we własnej obronie.

Tymczasem pierwszym problemem z którym musiała uporać się rada było zorganizowanie zaopatrzenia i kuchni obozowej. Jedynie w pierwszym tygodniu pobytu posiłki były przygotowywane przez osoby zatrudnione i personel świecki. Jakość tego jedzenia wiele pozostawiała do życzenia. Niebawem jednak siostry same przejęły kuchnię i zaczęły gotować we własnym zakresie. Kuchnia jednak nie miała odpowiedniego wyposażenia na taką ilość przyrządzanych posiłków i było to bardzo utrudnione. Siostry musiały także przejąć same troskę o zaopatrzenie i same się utrzymać z własnej pracy. Ostrymi protestami siostry wywalczyły na władzach dostarczenie ziemniaków i węgla, co już w okresie jesiennym było poważnym problemem. Siostry żądały także zabezpieczenia zapasów warzyw, kapusty, owoców i innych, które w dużych ilościach zostały zmuszone pozostawić w swoich placówkach, a także paszy dla zwierząt gospodarskich. Tego jednak im władze odmówiły twierdząc, że mają pieniądze ze sprzedanych mebli i muszą sobie to same zakupić. Władze zobowiązały się w końcu jedynie do dostarczenia ziemniaków i węgla, ale i to tylko do czasu aż zakupią je na własny koszt. Wielką pomocą w tym zakresie okazały się paczki żywnościowe, które z biegiem czasu zaczęły przysyłać siostry pozostające na wolności, rodziny sióstr i przyjaciele. Niebawem także mieszkańcy Kobylina i okolicy przejęci losem sióstr wyszli naprzeciw ich potrzebom.

Siostry otrzymały do dyspozycji klasztorne gospodarstwo (około 3 ha) wraz zabudowaniami gospodarczymi. Jak na tak dużą wspólnotę było ono oczywiście niewystarczające. Niemniej siostry bardzo sobie to ceniły, gdyż przez cały okres pobytu w Kobylinie borykały się z problemami aprowizacyjnymi. Na cały żywy inwentarz składało się: 6 krów, koń, 35 świń i 300 sztuk drobiu. Prace w gospodarstwie nadzorował gospodarz świecki lecz większość robót wykonywały same siostry. Nie była to rzecz łatwa gdyż brakowało sprzętu rolniczego, a nawet podstawowych narzędzi ogrodniczych. Brakowało też paszy dla zwierząt. Jednakże nawet w tej kwestii władze utrudniały życie ograniczając administracyjnie ilość zwierząt hodowlanych i nie zezwalając na zakup paszy z obawy aby wspólnota obozowa nie usamodzielniła się zbytnio.

Zgodnie z propagandą władz, siostry należało poddać produktywizacji i przywrócić, poprzez pracę, społeczeństwu. Już na samym początku dokonano klasyfikacji sióstr pod względem produktywności. W wyniku tego 44 siostry sklasyfikowano jako niezdolne do pracy, 83 jako w pełni produktywne, a 49 przeznaczono do prac gospodarczych. Podobnie jak w innych obozach stowarzyszenie PAX pragnęło włączyć produkcję obozową do swoich synekur gospodarczych, zwłaszcza spółki „Veritas” lecz dokładnie nie wiadomo jakie profity ostatecznie organizacja ta czerpała z pracy obozowej sióstr. Kwestię miał rozstrzygnąć osobiście premier Józef Cyrankiewicz. Praca ta cały czas zresztą była przedmiotem iście socjalistycznych sporów organizacyjnych i kompetencyjnych między Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Kobylinie, Powiatowym Urzędem Bezpieczeństwa Publicznego, spółdzielnią krawiecką „Krotoszynianka”, spółdzielnią bieliźniarzy, Wydziałem Przemysłu Wojewódzkiej Rady Narodowej itd… Spory dotyczyły kompetencji, odpowiedzialności, zaopatrzenia w surowiec i innych. Ostatecznie zawsze interweniował i spory rozstrzygał Komitet Wojewódzki PZPR w Poznaniu.

Na terenie obozu zorganizowano zatem szwalnię w której siostry miały obowiązek podjąć pracę. W największych pomieszczeniach, a także na korytarzu, w których i tak panował zaduch i ciasnota rozstawiono elektryczne maszyny do szycia. Siostry miały odtąd zarabiać na utrzymanie pracą krawiecką. Dużym problemem okazało się zbyt słabe oświetlenie wymagane do krawiectwa. Same maszyny także często się psuły gdyż problemem była wadliwa i niewydolna instalacja elektryczna. Praca była wykonywana na zlecenie spółdzielni krawieckiej „Krotoszynianka”. Zajęcie to wymagało dużego wysiłku i było rozliczane na akord. Siostry szyły płaszcze damskie, bieliznę, piżamy, kołdry, mundury kolejarskie i inne. Nie wszystkie umiały szyć, gdyż większość z nich było pielęgniarkami i musiały dopiero uczyć się tego fachu. Godziny pracy obowiązywały od 7:00 do 16:00 z przerwą na obiad. Często jednak pracowały do 22:00 aby wykonać plan w wymaganym terminie. Funkcję brygadzisty spełniał świecki majster, który kontrolował cały cykl produkcyjny. Był człowiekiem bardzo życzliwym siostrom i okazywał im pomoc, zwłaszcza tym, które dopiero uczyły się szycia. Oprócz niego obecna była zawsze funkcjonariuszka UB uzbrojona w karabin, mająca za zadanie pilnować sióstr. Siostry przystąpiły do tej pracy z dużym poczuciem obowiązku. Gdy co jakiś czas przyjeżdżały kontrole z Warszawy, każdorazowo z podziwem oceniały sumienność i dokładność wykonywanej pracy. Pełny cykl produkcyjny ruszył od 9 września i w związku z tym siostry zaczęły otrzymywać pensję za wykonaną pracę. Była to jednak płaca poniżej dolnej stawki zarobkowej. Sama lista zarobkowa od początku była przedmiotem zdecydowanego sprzeciwu sióstr, które obawiały się, iż będzie ona powodem celowego skłócenia sióstr. Nie wszystkie bowiem były zatrudnione przy szyciu i nie wszystkie posiadały jednakową „zdolność produkcyjną”. Kiedy kilka sióstr wobec tego zagroziło głodówką zaskoczeni urzędnicy popadli w panikę i pilnie poproszono o mediację w tej sprawie o. Solana, który ostatecznie przekonał siostry, że listy płac same z siebie nie są złe i ostatecznie zgodziły się na tę propozycję. Pracy sióstr towarzyszyły iście socjalistyczne zwyczaje. Próbowano namawiać je na przodownictwo pracy, socjalistyczne współzawodnictwo itp… Jedna z sióstr wspomina, że z okazji uszycia 1000-ego płaszcza władze przydzieliły im specjalną nagrodę w postaci filiżanki kawy i 15-minutowej przerwy śniadaniowej. Wszystko to nie zdołało wszelako wytrącić z nich głębokiej duchowości. Ich pracy najczęściej towarzyszyła wspólna modlitwa.

Siostry miały przez cały czas pobytu w obozie zapewnioną duchową opiekę. Mimo specyficznych warunków, nadal żyły zgodnie z regułą zgromadzenia. Codziennie uczestniczyły w mszy św., odprawiały ćwiczenia duchowe, regularnie korzystały z sakramentów świętych, odprawiały doroczne rekolekcje. Starały się też o pielęgnowanie życia wspólnotowego choć w tak dużej grupie było to bardzo trudne i władze wykorzystywały sytuację aby podsycać nawet najmniejsze nieporozumienia. Ogólnie wśród internowanych panowała dobra atmosfera i władze nie zdołały zabić ducha sióstr, które organizowały w swoim gronie, w miarę swoich możliwości, różnego rodzaju imprezy jak imieniny, jubileusze, uroczystości kościelne. U niektórych odkryto nowe talenty. Pielęgnowano tradycje zakonne, a niebawem nawiązano regularny kontakt z przełożoną i siostrami pozostającymi na wolności. Dużym ułatwieniem było to, że w obozie kobylińskim umieszczono siostry tylko z jednego zgromadzenia, co znacznie ułatwiło ich wewnętrzną konsolidację.

o. Solan Ratajczyk OFM, 1909-1987

o. Solan Ratajczyk OFM, 1909-1987

Dużą rolę podczas ich pobytu odegrał kapelan o. Solan Ratajczyk. Objął on całą troskę o duchowe potrzeby wspólnoty sprawując sakramenty, będąc ojcem duchownym, spowiednikiem i głosząc konferencje ascetyczne i dogmatyczne. Organizował też siostrom rekreacje, sprowadzał gry planszowe, szachy, warcaby, chińczyka, bierki i inne. Dla młodszych sióstr organizował także mecze siatkówki, a w okresie zimowym kuligi. Wspierali go w tym także miejscowy dziekan i okoliczni proboszczowie. O. Solan był w tym czasie także rektorem miejscowego kościoła i w ograniczonym zakresie posługiwał także ludziom świeckim, a także udzielał się w okolicznych parafiach służąc pomocą duszpasterską.

Ważnym wydarzeniem, które uświadomiło siostrom, że nie są zapomniane przez Kościół była wizyta biskupa pomocniczego z Poznania Franciszka Jedwabskiego, który osobiście odwiedził obóz kobyliński w lipcu 1955 r., rozmawiał z siostrami, wysłuchał ich i podniósł na duchu. Wystosował też do prowincjała w Panewnikach pisemne świadectwo o. Solanowi, wyrażając podziękowanie za bardzo dobrą troskę o siostry i za duszpasterstwo, które nadal prowadził w kościele i w okolicy.

Wizytatorka generalna Elżbietanek s. Jolenta Przybył nigdy nie zaakceptowała faktu wysiedlenia i zobozowania podległych jej sióstr. Od samego początku podjęła bardzo aktywne działania na rzecz ich uwolnienia i zwrócenia zakonowi zajętych nieruchomości. Wysyłała w tym celu liczne pisma protestacyjne zarówno do Urzędu do Spraw Wyznań, do premiera Cyrankiewicza i do Wojewódzkich Rad Narodowych, za każdym razem wykazując bezpodstawność oskarżeń i bezprawność decyzji i powołując się jednocześnie na obowiązujące przepisy.

Sekretariat Episkopatu Polski, w osobach jego przewodniczącego bpa Michała Klepacza, sekretarza bpa Zygmunta Choromańskiego i dyrektora Wydziału do Spraw Zakonnych ks. Bronisława Dąbrowskiego, zorientowawszy się w międzyczasie w sytuacji, podjął także działania, które miały choć trochę polepszyć warunki internowanych sióstr. W porozumieniu z Urzędem do Spraw Wyznań zorganizował 23 września 1954 r. spotkanie wszystkich wyższych przełożonych internowanych zakonnic. Dopiero wtedy siostry otrzymały pierwszy i jasny sygnał, że Episkopat odcina się od podjętych decyzji i zdecydowanie staje po stronie skrzywdzonych zakonów. Podczas spotkania ustalono też wspólną linię działania wobec władz oraz zdecydowano o wydelegowaniu delegatki Episkopatu do kontaktów z obozami s. Adelę Łączkę, Urszulankę Unii Rzymskiej.

Niemniej przez dwa lata władze pozostawały głuche na te działania i w ogóle nie brały pod uwagę likwidacji obozów. Zdecydowanie władz wszelako słabło systematycznie i ostre rygory obozowe ulegały stopniowo złagodzeniu. W znacznej mierze wywalczyły to sobie same siostry, które nabierały z biegiem czasu coraz więcej odwagi i występowały w swojej obronie. Niemniej sytuacja stawała się dla samych władz coraz bardziej niewygodna gdyż nie bardzo wiedziano co dalej począć z obozami sióstr i jak wybrnąć z kłopotliwej sytuacji. Do samych decydentów dotarło, że oskarżenie o rewizjonizm niemiecki jest absurdalne, lecz trudno było się im do tego przyznać i w rozmowach z przedstawicielami Episkopatu stawiali nawet tak niedorzeczne tezy, że samo niemieckie brzmienie nazwisk niektórych sióstr jest wystarczającym dowodem na wrogość wobec państwa polskiego. Szczególnie mocno zaś władze odrzucały formułowany w zarzutach Episkopatu sprzeciw wobec przymusowej pracy sióstr. Władze obawiały się bowiem aby do świadomości społeczeństwa nie dotarło, że w państwie sprawiedliwości społecznej istnieją obozy pracy.

Wraz z odwilżą polityczną i w miarę słabnięcia reżimu komunistycznego i narastania powszechnego buntu w społeczeństwie polskim także władze zaczęły w końcu okazywać nieco więcej otwartości wobec internowanych sióstr. Zaczęto więc podejmować ostrożne inicjatywy, które pozwoliłyby wyjść władzom z twarzą z kłopotliwej sytuacji. Pierwszym widocznym tego znakiem była pielgrzymka obozów do Częstochowy 26 sierpnia 1956 r. na centralne uroczystości maryjne, zorganizowana przez same władze i ku zdumieniu samych sióstr. Uroczystości jasnogórskie były pierwszym oficjalnym przedstawieniem opinii publicznej faktu istnienia w ogóle w Polsce obozów sióstr. Same siostry otrzymały w tym dniu na Jasnej Górze status specjalnego gościa i zajęły honorowe miejsce na wałach sanktuarium. Zebrani przywitali je burzliwą owacją. Przeżycie to, zarówno widok nieprzeliczonych tłumów pod wałami jasnogórskimi jak i widok pustego fotela dla także internowanego prymasa Wyszyńskiego, był dla nich wielkim szokiem i przeżyciem. Jednocześnie wstąpiła w nie wielka nadzieja gdyż naocznie przekonały się, że w Polsce dokonują się wielkie zmiany.

Przełom polityczny jaki nastąpił w Polsce w październiku 1956 r. rzeczywiście otworzył drogę do powolnego rozwiązania kwestii obozów sióstr. W liście Episkopatu do Władysława Gomułki z 27 października 1956 r. sprawa obozów została umieszczona jako jedno z pięciu kluczowych zagadnień do rozwiązania. Tę samą sprawę przedstawił wysłannikom Gomułki prymas Wyszyński przebywający jeszcze w Komańczy. Reaktywowana komisja wspólna Rządu i Episkopatu, która zebrała się 8 listopada powołała podkomisję do spraw obozów. Praca tej podkomisji szła jednak bardzo opornie gdyż władze nadal podtrzymując oskarżenia o rewizjonizm początkowo nie miały wcale zamiaru ich likwidować. Kiedy już jednak się na to zdecydowano, próbowano jeszcze zabronić siostrom powrotu na ziemie odzyskane. Dopiero utrata jakichkolwiek argumentów doprowadziła do całkowitego poddania się władzy w tej kwestii. Niezależnie od tego, same siostry nabrały więcej odwagi i przejęły inicjatywę. Rada gospodarcza obozu kobylińskiego wysłała 20 listopada 1956 r. donos do prokuratury wojewódzkiej w Poznaniu domagając się natychmiastowej likwidacji obozu. Z podobnymi pismami występowała wizytatorka generalna Elżbietanek domagając się również zwrotu bezprawnie zabranych nieruchomości. Ostatecznie 24 listopada 1956 r. Sekretariat Episkopatu poinformował kurię poznańską o decyzji likwidacji obozu w Kobylinie. Oficjalnie decyzję tę ogłoszono 8 grudnia.

Problem jednak nie był rozwiązany do końca i nie oznaczało to końca istnienia obozu. Na razie zakończył się jedynie program „produktywizacji” zakonnic. Władze nie zamierzały bowiem ustępować w sprawie zrabowanego mienia. Zarekwirowane klasztory zajęte były obecnie przez różne instytucje i urzędy lub były zamieszkałe przez mieszkańców prywatnych i niejednokrotnie uwolnione siostry najzwyczajniej nie miały dokąd wracać. Wiele zaś z tych nieruchomości, które zwrócono znajdowało się w stanie zdewastowanym i nie nadającym się do zamieszkania. Wszystko to sprawiło, ze powroty sióstr trwały bardzo długo, w miarę odzyskiwania ich majątku lub znalezienia dla nich innego miejsca. Siostry Elżbietanki z 85 zabranych placówek nie odzyskały po wysiedleniu aż 30 z nich.

Najczęściej siostry wracały samodzielnie komunikacją publiczną i jedynie z osobistym, skromnym bagażem. Czasem tylko parafie lub znajomi organizowali im specjalny transport. Nie wiemy w jaki sposób przewożono ocalałe mienie Elżbietanek przywiezione do Kobylina. Prawdopodobnie wiele tych rzeczy przepadło bezpowrotnie. Nie znamy dokładnego harmonogramu wyjazdów. Pierwsze zwolnienia z obozu w Kobylinie nastąpiły jeszcze w grudniu 1956 r. i w miarę zwracania im dawnych klasztorów trwały całe dwa lata. Największa ich grupa wyjechała w pierwszej połowie 1957 r. lecz nadal pozostała grupa 16 sióstr. Okazało się, że nadal musiały pisać protesty do władz, tym razem o zwrot zajętych klasztorów. W sprawę tę zaangażowała się także prowincja franciszkanów, której wraz z likwidacją obozu zwrócono pełne prawa do klasztoru kobylińskiego. Aby móc zatem przyspieszyć wyjazdy sióstr i w pełni swobodnie zagospodarować klasztor władze prowincji podjęły na własną rękę starania u władz państwowych oraz u niektórych biskupów celem zwrotu starych lub pozyskania nowych domów dla sióstr. Niezależnie od tego już w lutym 1957 r. o. Solan zwrócił się do prowincjała o. Teofila Zawiei z prośbą o skierowanie do Kobylina dodatkowych ojców gdyż już zwolniła się część pomieszczeń, a w kościele klasztornym i w okolicy było bardzo dużo pracy duszpasterskiej. Sam zarząd prowincji też był żywotnie zainteresowany jak najszybszym zwolnieniem wszystkich pomieszczeń gdyż, korzystając z odwilży politycznej, pragnął czym prędzej reaktywować niższe seminarium duchowne dla kandydatów do życia zakonnego i umieścić je właśnie w Kobylinie. Nie czekano też na wyjazd wszystkich sióstr i w wydzielonej części klasztoru już we wrześniu 1957 r. zainaugurowano pierwszy rok szkolny dla chłopców tzw. spóźnionych powołań. Same zaś siostry jak wynika z danych, przebywały w klasztorze jeszcze ponad rok. Ostatnia grupa kilkunastu sióstr wyjechała z Kobylina dopiero w styczniu 1959 r.

Jednym z powodów pośpiechu prowincji w zagospodarowaniu pomieszczeń po internowanych siostrach były zakusy na przejęcie tej przestrzeni przez władze Kobylina. Już 1 marca 1957 r. Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Kobylinie zwróciło się do prowincjała o udostępnienie istniejącej tam jeszcze szwalni dla przemysłu terenowego. Prawdopodobnie bowiem zachowało się jeszcze całe wyposażenie obozowej szwalni. Prośbę tę tłumaczono brakiem pracy dla mieszkańców Kobylina. Prowincjał o. Teofil Zawieja jednak niezwłocznie 6 marca 1957 r. poinformował Prezydium Miejskiej Rady Narodowej o decyzji powstania w Kobylinie niższego seminarium, a nieco później 8 sierpnia przywrócił klasztorowi status pełnego konwentu. Prowincjał nakazał ponadto zwrócić wszystkie rzeczy zdeponowane w innych klasztorach oraz inne z zamkniętego w międzyczasie klasztoru w Choczu.

Zakończył się także okres pobytu w Kobylinie o. Solana Ratajczyka, który został niebawem przeniesiony do Poznania. Nowym gwardianem w Kobylinie został o. Józef Zając, który jednak szybko zrezygnował z tego urzędu i zastąpił go o. Paweł Kurek. Rektorem niższego seminarium został o. Anzelm Czyż, a wychowawcą seminaryjnym o. Hugolin Pieprzyk. W seminarium zatrudniono także kilku nauczycieli świeckich. Na pierwszy rok szkolny 1957/8 przyjęto 12 uczniów, a w następnym 1958/9 było ich już 27.

Krótki, acz znaczący epizod w historii klasztoru kobylińskiego i innych obozów sióstr sprzed 60-u lat, powstałych na skutek akcji „X-2” pozostaje jednym z mniej znanych wątków w najnowszych dziejach Polski. Bezpodstawne oskarżenie i krzywda wyrządzona niewinnym zakonnicom pozostały też do dzisiaj nie osądzone. Katowicki oddział Instytutu Pamięci Narodowej, co prawda, wszczął w 2002 r. śledztwo w tej sprawie, lecz zostało ono umorzone ze względu na śmierć sprawców i niewykrycie części winnych. Do pewnego tylko stopnia można też oszacować straty materialne, poniesione w jej wyniku. Do dzisiaj siostry nie odzyskały wielu ze swoich domów. Nie da się jednak w żaden sposób oszacować krzywdy moralnej. Siedem spośród sióstr internowanych w Kobylinie przypłaciło pobyt w obozie śmiercią, inne opuściły go obarczone ciężką chorobą. Głębsze konsekwencje obozowych przeżyć zaczęły jednak uwalniać się dopiero z czasem po uwolnieniu i likwidacji obozu. Osiem z nich, na skutek doznanej traumy, opuściło z czasem zakon, a trzydzieści sześć innych wyjechało do Niemiec, z głębokim urazem do Polski jako państwa. We wszystkich zaś pozostały głębokie psychiczne rany, które nosiły przez resztę życia, a które najczęściej zabrały ze sobą do grobu. Tylko trzy siostry z kobylińskiego obozu i to po wielu latach zdecydowały się złożyć prokuratorskie zeznanie.

Siedem grobów Sióstr Elżbietanek na przyklasztornym cmentarzu w Kobylinie

Siedem grobów Sióstr Elżbietanek na przyklasztornym cmentarzu w Kobylinie

Po komunistycznym obozie pracy w Kobylinie nie zachowało się wiele śladów. Niewielu już żyje świadków tamtych wydarzeń. Pozostały po nich jedynie niepełne archiwalia państwowe i zakonne, lakoniczne wzmianki w kronice klasztoru oraz siedem grobów na przyklasztornym cmentarzu w Kobylinie, które przypominają nie tylko o niesprawiedliwej krzywdzie wyrządzonej siostrom ale także o ich niezachwianej wierze, poniesionej ofierze, żarliwym świadectwie, wierności powołaniu, przykładzie solidarności, wielkim poczuciu godności i duchowej mocy.

o. Ezdrasz Biesok OFM