Na półkach archiwum generalnego w Rzymie, pod rokiem 1937, nie może umknąć uwagi obszerny fascykuł zawierający dokumenty, głośnych przed wojną, a dziś prawie zupełnie nieznanych „wydarzeń chorzowskich”. Otwiera go memoriał do Ojca Generała, pisany łatwą ale piękną łaciną, zaczynający się od słów – In gravi periculo est nostra provincia… – W wielkim niebezpieczeństwie jest nasza prowincja… Autorem memoriału jest ówczesny proboszcz z Chorzowa o. Wojciech Kaczmarczyk. Jest też znamienna odpowiedź prowincjała, o. Michała Porady – Utique in gravi periculo… – Zaiste w wielkim niebezpieczeństwie… Diagnoza tego niebezpieczeństwa w obu pismach była wszelako rozbieżna. Oto kim był o. Wojciech.
Karol Kaczmarczyk urodził się 7 stycznia 1904 r. w Siemianowicach Śląskich, w rodzinie Franciszka i Filipiny Marek. Miał siedmioro rodzeństwa. Ojciec był wybitnym działaczem na rzecz polskości Śląska, założycielem organizacji „Sokół” w Kochłowicach, a w czasie plebiscytu, zastępcą prezesa Komitetu Plebiscytowego w Raciborzu.
Jako osiemnastolatek, Karol rozpoczął nowicjat 29.11.1922 r. w Wieluniu pod imieniem br. Wojciech. Był to pierwszy kurs nowicjatu w odrodzonej prowincji, wówczas jeszcze komisariatu. Obłóczyn dokonał o. Wilhelm Rogosz. Za rok, 1.12.1923 r. złożył pierwszą profesję na ręce o. Alfonsa Rogosza, wikarego klasztoru. Filozofię studiował w Miejskiej Górce w latach 1923-25. Następnie został wysłany na studia teologiczne do prowincji św. Elżbiety w Turyngii (1925-29). Zamieszkał w klasztorze „Montis Mariani Prope Fuldam” na Frauenbergu. Tam, 17.12.1926 r. złożył profesję wieczystą na ręce o. Serafina Biehla oraz przyjął święcenia prezbiteratu 14.01.1928 r. z rąk ordynariusza Rottenburga Jana Baptysty Sprolla, za zgodą miejscowego biskupa Fuldy. Prymicje odprawił w Panewnikach gdyż w tym samym czasie w jego rodzinnej parafii przygotowywano… prymicje jego rodzonego brata, karmelity.
Jego pierwszym obowiązkiem było bycie prefektem czyli wychowawcą kolegium w Rybniku w latach 1928-31 i w Kobylinie (1931-34). W latach 1934-37 był proboszczem w Chorzowie-Klimzowcu i budowniczym pierwszego drewnianego kościoła. Pobyt ten zakończył się burzliwym wydarzeniem, które odbiło się szerokim echem. Z tego też czasu pochodzą wspomniane archiwalia. Przyczyna wydarzeń była złożona. Zbliżająca się wojna i narastające napięcie w stosunkach polsko-niemieckich nie mogły być obojętne dla życia prowincji, która była wspólnotą pogranicza. Ojciec Wojciech jako syn powstańca śląskiego był też szczególnie wrażliwy na kwestie narodowościowe.
Otóż, z okazji święta kościelnego i narodowego 15 sierpnia 1937 r. w parafii na Klimzowcu odbyła się uroczysta akademia. W przemówieniu proboszcz, wobec osób świeckich, nieroztropnie poruszył kwestię nieporozumień narodowościowych, widocznych w prowincji, a zarząd prowincji oskarżył o germanofilstwo. Kwestię podchwyciły organizacje patriotyczne, i zaczęto wytaczać różne oskarżenia, że np. ktoś nazwał powstańców śląskich „posrańcami polskimi”, że nie warto tu nic robić bo Niemcy i tak wrócą albo, że uzbrojenie polskiej armii to same pudła itp… Ruszyła lawina. Sprawę szeroko komentowała prasa, doszło do kurii diecezjalnej, oparło się o prymasa Augusta Hlonda i w końcu dotarło do generała Zakonu o. Leonardo Bello.
Zbiegiem okoliczności, niebawem Generał miał być w Polsce z pewnej okazji. Odwiedził też Panewniki i tutaj osobiście sprawę załagodził. Najpierw rozmawiał z o. Wojciechem, a 14 września przewodniczył nadzwyczajnej sesji definitorium prowincji, poświęconej tej sprawie. Ostatecznie, o. Wojciech przeprosił za swoje przemówienie, przyznał się do nieroztropności i z oporami, co prawda, ale podjął nakazaną pokutę. Pokuta, którą nałożył sam Generał, polegała na przeprowadzce do Chocza, dwutygodniowych rekolekcjach w całkowitym milczeniu, z obowiązkiem codziennej czterokrotnej medytacji, po 30 minut każda, której konspekty należało dać do wglądu prowincjałowi. Posiłki miał spożywać w refektarzu ale przy osobnym stole. Ponadto obowiązywał go zakaz pisania litów, odwiedzin i telefonów oraz jakichkolwiek rozmów. Sprawa chorzowska się zakończyła, ale okazała się zapalnikiem dla innej kwestii – wizytacji nadzwyczajnej. To jednak już inny rozdział historii.
Takim sposobem o. Wojciech został katechetą w Choczu. W 1939 r. został przeniesiony do Miejskiej Górki. Teraz było już rzeczą oczywistą, że z uwagi na swoje poglądy, zostanie najpewniej aresztowany. Tak też się stało. Najpierw 15.02.1949 r. został internowany wraz z pozostałymi braćmi w samym klasztorze, a następnie 15.08. 1940 r. przewieziony do fortu VII w Poznaniu, by już następnego dnia zostać skierowany do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie. Przebywał tam do 7.12.1940 r. pod numerem obozowym 3879 w bloku 50. Pracował tam w kamieniołomie. Od 8.12.1940 r. przebywał w Dachau pod numerem obozowym 21924 w bloku 30. Tu pracował przy transporcie na plantacjach ziół leczniczych w Pfeffermühle. Cały okres obozowy wspominał później jako czas pracy ponad ludzkie siły i nieustanny głód. Poważnie zapadł na zdrowiu. Wielokrotnie wykonywano na nim doświadczenia medyczne, kazano zażywać nieznane tabletki i brać podejrzane zastrzyki. Pobierano mu krew ponad wytrzymałość organizmu. Już tam, ocierając się o śmierć, okresowo był kierowany do szpitala obozowego w bloku 3.
Kiedy 29.04.1945 r. obóz w Dachau został wyzwolony przez Amerykanów, o. Wojciech ważył 47 kilogramów i miał niegojącą się od 20 miesięcy, ropiejącą ranę. Wyszedł z upośledzeniem wydolności oddechowej, której nie wyleczył już nigdy. W książeczce inwalidy wojennego z późniejszych lat czytamy: zespół poobozowy z miażdżycą i psychodegeneracją, przewlekła niewydolność krążenia, choroba zwyrodnienia kręgosłupa i stawów.
O. Wojciech bez zwłoki postanowił wrócić do prowincji. Jechał najpierw amerykańską ciężarówką do Pilzna, a następnie pociągami przez Pragę i Bogumin do Katowic. W Panewnikach pojawił się 23.06.1945 r. Początkowo lekarze nie dawali mu większych szans na przeżycie. Jego kuracji podjął się jednak niejaki doktor Kowalski z Katowic i dzięki temu, w szybkim czasie podreperował zdrowie i odzyskał siły.
Wkrótce, w ramach pomocy prowincji św Jadwigi, zaproponowano mu funkcję gwardiana klasztoru i proboszcza parafii NSPJ w Gliwicach. Obowiązki podjął 1.10.1945 i pełnił je do 1948 r. Ponieważ były to tzw. ziemie odzyskane, na których rozpoczynała się wielka migracja ludności, od razu objął opieką zarówno autochtonów jak i repatriantów. Podjął się także duszpasterzowania jeńców niemieckich. Wiele wysiłku włożył w pracę charytatywną i organizacyjną gdyż struktury państwowe i kościelne dopiero było trzeba tam organizować od nowa. O. Wojciech wykazał tu niemały talent i zręczność.
Następną placówka było Wejherowo gdzie był gwardianem w latach 1948-50. Następnie znowu przypadło mu udać się na ziemie odzyskane, tym razem do Wschowy gdzie był prezesem (1950-56). Także tutaj specyfika miejsca wymagała zaangażowania społecznego. Pracę utrudniał fakt, że był to okres wysiedlenia prawowitych władz kościelnych i także w Gorzowie jurysdykcję kościelną sprawowali tzw. wikariusze kapitulni, dla klasztoru we Wschowie szczególnie nieprzychylni. Trwały tu nieustanne konflikty z proboszczem o godziny mszy św., o procesje Bożego Ciała, o dochody z opłatków itp… Kuria ponawiała żądania o jego przeniesienie, ale prowincjał o. Tytus, mający mocne umocowanie w dekrecie prymasa, konsekwentnie stawał po jego stronie. Ostatecznie władze państwowe dostrzegły jego wielkie zaangażowanie społeczne w krzewienie polskości na ziemiach odzyskanych i 22 lipca 1954 r. uchwałą rady Państwa otrzymał Złoty Krzyż Zasługi.
W latach 1956-59 był jeszcze kolejno prezesem w Jarocinie, a w latach 1959-61 katechetą w Bytomiu i znowu w Wejherowie jako wikary domu (1961-62), w latach 1962-65 prezesem w Wieluniu, a w latach 1965-68 w Bytomiu. Od 1968 r. ostatecznie osiadł w Opolu. Długo walczył w PCK o uznanie jego inwalidztwa jako skutek eksperymentów medycznych w obozie ale bezskutecznie. Był członkiem ZBoWiD.
Zmarł 17 listopada 1983 r. w szpitalu miejskim w Opolu. Miesiąc wcześniej poszedł na cmentarz zobaczyć miejsce w którym spodziewał się być pochowany i pozostał tam w dłuższej zadumie. Został zapamiętany jako człowiek pogodny i życzliwy, bardzo lubiany przez braci. Jego pogrzeb zgromadził ich niezwykle licznie. Także wierni z Opola, dla których był przez lata cenionym spowiednikiem, tłumnie uczestniczyli w pogrzebie. Kaznodzieja pogrzebowy przyrównał jego życie do przypowieści o skarbie ukrytym w roli i o drogocennej perle (Mt 13, 44-46). O. Wojciech żył 79 lat, w zakonie 61, w kapłaństwie 55.
o. Ezdrasz Biesok OFM